Wieczorem, w domu gospodarzy zostałyśmy zmuszone do spróbowania każdej potrawy. Uwierzcie, na gruzińskim stole pojawia się ich mnóstwo! Przy tym nasze domowe, babcine i mamine wojny psychologiczne żeby coś w człowieka wmusić to bułka z masłem – tu trzeba walczyć o każdy kęs… żeby go nie zjeść! Na szczęście następnego dnia udało się wszystko spalić, zapewne z nawiązką. Lewan, prawdziwy Svan chwilowo urzędujący w Tbilisi zabrał nas na „dwugodzinny spacerek". Podczas spaceru wyszło na jaw kilka faktów: po pierwsze – Gruzini nie bawią się w trawersy. Tam droga ma być możliwie najkrótsza i już. Po drugie: Lewan już dawno wyjechał ze Svanetii i nie pamięta dokładnie tamtejszych dróg. Pogubiliśmy się w gąszczu różaneczników, świerków i innych krzaczorów. Po godzinie przedzierania się przez miejsca, do których słońce nie dochodzi wyszliśmy na halę z Widokiem. Tak, Widokiem przez duże W. Wysoki Kaukaz w całej okazałości, istna magia. Później zostało już tylko szybkie zejście do Mazeri, zapakowanie się do samochodu (pięcioosobowego w 6 osób z 6 dużymi plecakami) i kilka godzin zjazdu serpentynami wśród majestatycznych szczytów kolorowych od jesieni. Ostatni fragment drogi ze Svanetii wiódł nas wzdłuż turkusowo niebieskiego zalewu powstałego po zbudowaniu wspomnianej już zapory wodnej. Chwilę później wyjechałyśmy z gór w zupełnie inny świat – wzdłuż drogi zaczęły się ogrody, a w nich palmy, bananowce, cytryny…












This isn't added here by mistake. Was taken at the very same day as the photos of spectacular mountains…
Oj tak, zgadzam się z Pawłem! Niezwykle piękne!